Czy ktoś pamięta jeszcze cudowne czarne pudełko napakowane elektroniką, które zwało się Sega Saturn? Maszynka ta na naszym rynku przegrała rywalizację z PlayStation. Jednak zanim zapomniana odeszła do lamusa, powstało na nią kilka gierek potrafiących roztopić pada w spoconych dłoniach. Jednym z takich tytułów jest Daytona.
Tytuł ten był konwersją hitu z automatu królującego w salonach gier. Zachowano wszystkie cechy oryginału. W pełni trójwymiarowa grafika była wyświetlana z niebywałą i niezakłóconą płynnością. Fani dostali od Segi wspaniały prezent – mogli cieszyć się w pełni wartościowym portem arcadeowego hitu w zaciszu domów.
Daytonę zapamiętałem jako grę niezwykle dynamiczną. Powiedziałbym – bezkompromisowo dynamiczną. Specyficzny model jazdy sprawiał, że hamulec stawał się dodatkowym elementem wyposażenia. Można go było czasami używać, ale lepiej było o nim zapomnieć. Sposobem na jazdę po rekord było wejście w zakręt w odpowiedni sposób, tak by huknąć w bandę nie wytracając zbyt wiele prędkości.
Kończenie kolejnych rajdów z coraz lepszymi wynikami odblokowywało lepsze modele samochodów. Każda przesiadka na sprawniejszy sprzęt dawała szybki efekt w postaci wyżyłowania kolejnych ułamków sekund na okrążeniu. I gdy już się wydawało, iż granica możliwości została osiągnięta, nagle ktoś odkrywał, że w jeden zakrętów można wejść pod innym kątem i wytracić mniej prędkości. Czas zostawał poprawiony z wyniku, który wcześniej wydawał się Absolutnym Mistrzostwem Świata nie do poprawienia. Zabawa nie miała końca.
Daytona co prawda nie dawała możliwości rywalizowania dwóch graczy na jednym ekranie. Jednak wyśrubowywanie wyników na poszczególnych torach było świetną rozrywką w towarzystwie. Wyścigi były w miarę krótkie, bardzo dynamiczne, pad krążył więc między grającymi szybko, nie dając im czasu na nudę. Widok swojego trzyliterowego nicka na szczycie listy najlepszych czasów był... bezcenny.
|